Stanisławowicz, uradowany na dźwięk artykułowanych słów. – Ty mów po cichutku, to on się
nie obudzi. Zerknąwszy bojaźliwie na Korowina, szaleniec przysunął się bliziutko do Lagrange’a i wyszeptał mu do ucha: – Krzyż to nie krzyż, tylko całkiem przeciwnie. Krrr po szkle, ściany trrr, sufit szszsz i nie uciekniesz. Drzwi maleńkie, nie da się przeleźć. A okienka to w ogóle o, takusieńkie. – Pokazał palcami. – Domek hop, skok, chatynka na kurzych nóżkach. Aleksy Stiepanowicz zaśmiał się piskliwie, ale zaraz potem twarz wykrzywiło mu przerażenie. – Powietrza nie ma! Ciasno! Aaa! Zadygotał cały i zaczął mamrotać: – Credo, Domine, credo, credo, credo, credo, credo, credo, credo, credo, credo, credo, credo, credo... Powtórzył łaciński wyraz sto, a może i dwieście razy i widać było, że prędko nie przerwie. Lagrange chwycił chłopaka za ramiona i porządnie nim potrząsnął. – Starczy! Mów, co dalej! – A co tu mówić – powiedział nagle Lentoczkin spokojnym, rozsądnym tonem. – Idź tam, do chatynki na kurzych nóżkach. O północy. Sam wszystko zobaczysz. Tylko uważaj, żeby nie ścisnęło, bo serce pęknie. Bams – i bryzgi na boki! Zgiął się wpół, zaniósł chichotem i teraz z kolei zaczął powtarzać w kółko: – Bams! Bams! Bams! – Starczy – oznajmił zdecydowanie Donat Sawwicz. – Pan działa na niego pobudzająco, a on i tak jest słaby. Lagrange wytarł chustką pot z szyi. – Jaka znów chatynka? Co on wygaduje? – Pojęcia nie mam. Zwykłe majaczenia – odpowiedział sucho doktor i zręcznie wbił choremu igłę w pośladek. Lentoczkin prawie od razu przestał chichotać, przykucnął, ziewnął. – Po wszystkim, idziemy. – Korowin pociągnął pułkownika za rękaw. – On zaraz zaśnie. Lagrange opuścił oranżerię, pogrążony w głębokiej zadumie. Było jasne, że od „podskakiewicza” nie ma co oczekiwać pomocy. Wysłannik przewielebnego jest teraz kompletnym idiotą. No, ale nic, jakoś damy sobie radę sami. Dzień mamy dziś jasny, czyli i noc będzie jasna. Narodzi się nowy księżyc, najlepsza pora dla Czarnego Mnicha. Usiąść wieczorem w zasadzce na tej, jak jej tam, Mierzei Postnej. I złapać kochaneczka na gorącym uczynku, jak tylko się pojawi. Co z tego, że to widmo? Dwa lata temu, kiedy jeszcze służył w Kraju Przywiślańskim, pan Feliks osobiście aresztował Stasia Pijawkę, samego Lubelskiego Wampira. Ten to był dopiero zręczny i obrotny, a przecież ani pisnął. Ale przed powrotem do Araratu musiał wyjaśnić jeszcze jedną sprawę. Wydostawszy się z tropików na pokrzepiający północny chłód, policmajster wsłuchał się w ciszę, postał jakieś pół minuty zupełnie nieruchomo, po czym raptownie rzucił się w krzaki i wywlókł z nich opierającego się człowieczka – tego samego podglądacza, który dopiero co skradał się wzdłuż ścieżki, a i pod oknem, należy sądzić, też podsłuchiwał, bo nie mógł to być nikt inny. Okazało się, że to znajomy. Kto raz takiego zobaczy, ten już nie zapomni: czarny beret, płaszcz w krateczkę, fioletowe okulary, kłaczek bródki. Ten sam głuptas z przystani. – Coś ty za jeden?! – ryknął pułkownik. – Czego tu szpiegujesz? – Musimy! Koniecznie! O wszystkim! – zaterkotał konus, połykając słowa i całe kawałki zdań, tak że ogólnego sensu tej gadaniny nie dawało się pojąć. – Ja słyszałem! Najwyższe władze! Święty obowiązek! Bo to czort wie czym! Tu śmierć, a oni! I nikt, ani jeden! Głusi, ślepi, malinowi! – Panie Sergiuszu, kochany, uspokój się pan – łagodnie powiedział Korowin do wrzeszczącego. – Znów dostanie pan konwulsji. Ten pan przyjechał do młodego człowieka, który mieszka w oranżerii. Co też pan sobie wyobraził? – I półgłosem wyjaśnił pułkownikowi: – Także mój pacjent, Sergiusz Nikołajewicz Lampe. Niezwykle utalentowany